Świętujemy wolność artystki przeglądem jej hitów.
29 września tego roku Britney Spears uwolniła się spod władzy swojego ojca, Jamiego. Trzynaście lat jego opieki znaczone było eksploatacją, licznymi kontrowersjami i cierpieniem artystki, która od dawna wręcz błagała o zmianę opiekuna. Fani i fanki przyjęli te wieści entuzjastycznie, a Jamie Spears powoli zejdzie ze sceny jako jeden z najbardziej znienawidzonych ojców w historii showbiznesu. Dzień przed tą wyczekiwaną decyzją na Netflixa trafił dokument Britney vs Spears, który w bardzo wyczerpujący sposób podejmuje temat kurateli nad piosenkarką i dociera do dokumentów i osób, które pozwalają zrozumieć ogrom niesprawiedliwości, jaki ją dotknął.
To już drugi film tego typu, po Framing Britney Spears nakręcony przez dziennikarzy i dziennikarki New York Timesa. O ile tamten sporo czasu poświęcał na muzykę, kulturowy wpływ Britney i działania fanów i fanek w jej sprawie, tak Britney vs Spears stawia na o wiele bardziej skupioną narrację. Dostajemy kompleksowe wyjaśnienie, na czym polega taka kuratela, na ekranie co chwilę pojawiają się dokumenty i eksperckie wypowiedzi. O ile Framing Britney miejscami miało formę mocno popową, tak propozycja Netflixa jest poważna od początku do końca. Wartość filmu jest dzięki temu o wiele większa – meandry tej sprawy są w wielu momentach niejasne, a dokument nie tylko wyjaśnia wiele aspektów, ale także dostarcza sporo nowych informacji. Framing Britney był filmem i o wokalistce, i sprawie kurateli, Britney vs Spears skupia się tylko na tym ostatnim. Nie jestem pewien, czy dojechanie do kanonicznego czasu trwania 80 minut+ mu do końca służy, ale to solidna pozycja. Jeśli interesują was zawiłości amerykańskiego prawa i personalna drama. Oglądając ten dokument zacząłem się zastanawiać nad przebojami artystki i pomyślałem, że poza poleceniem filmu – do obejrzenia którego bardzo zachęcam – warto przypomnieć też wspaniałą muzykę, która wyszła od Britney. Poważne opinie poptymistyczne podsuną pewnie opinię, że na jej płytach czają się mniej znane perełki, ale jej pozycję zbudowały hitowe single, a nie mocno nierówne albumy. Wokół Britney zawsze funkcjonowali producenci, którzy byli w forpoczcie popowych rewolucji brzmieniowych – czy mówimy o Neptunes, czy o Danjy, czy o bezwstydnym EDM-ie will.i.ama. Powrót do tych przebojów ma również ogromną wartość sentymentalną i historyczną, bo postać wokalistki jest nierozerwalnie związana z przemianami samej branży muzycznej przez ostatnie dwie dekady.
Niestety, w ostatnich latach przez walkę o sprawiedliwość dla Britney, sprawa kurateli przyćmiła jej kulturowe i muzyczne znaczenie. A przecież nie mamy tu do czynienia z kolejną sezonową gwiazdką pop, ale kimś, kto wyznaczał trendy i był na szczycie list przebojów nie bez przyczyny. Praktycznie każdy jej album przynosił wstrząsający przebój, zazwyczaj w duchu najnowocześniejszych mód brzmienowych, a nawet je wyprzedzających. Weźmy „Oops!… I Did It Again”, czyli wspaniałą realizację szwedzkiej potęgi pisania piosenek i skutecznej produkcji. Max Martin i Rami Yacoub stworzyli dzieło ponadczasowe, ale bez wehikułu w postaci Britney, zasięg jego rażenia byłby o wiele mniejszy. O tamtym okresie mówi się wiele w kontekście infantylizacji i seksualizacji wokalistki i nie są to głosy pozbawione racji. Ale Britney próbowała kontrolować swoją karierę i twórczość na tyle, ile się dało. W jakim stopniu jej się powiodło, to już inna kwestia.
„Oops!… I Did It Again” latało na szwedzkich skrzydłach, ale kolejny ważny hit Britney powstał na amerykańskiej ziemi. „I’m a Slave 4 U” z 2001 roku było odważnym ruchem. Sięgnięcie po nietuzinkową fabrykę hitów Neptunes było naturalnym krokiem dla gwiazd R&B, ale dla artystki, która ogrywała przedmiejski stereotyp girl next door to niemal rewolucja. „I’m a Slave 4 U” jest wyuzdany i futurystyczny, zapada w pamięć praktycznie od razu. Według mnie to jedna z lepszych produkcji Neptunes, a konkurencja jest przecież naprawdę sroga.
Dwa lata później Britney znowu wkroczyła na futurystyczną ścieżkę, do tego w towarzystwie cyberpunkowego klipu. „Toxic” z albumu In the Zone to jeden z najlepszych utworów w historii muzyki popularnej. Może nie był aż tak rewolucyjny, jak wybryki Neptunes, ale w kategoriach piosenkowych wszystkie współczynniki wywala poza skalę. Za sterami znowu szwedzka szkoła w postaci duetu Bloodshy & Avant, a w roli głównej nawiedzone smyki z Bollywood, grooviasty bit i zmysłowo-dziwaczne wokale Britney. Szczególnie w refrenie panuje wręcz odrealniona atmosfera w warstwie głosu, ale pasuje to jak ulał do historii o toksycznym uczuciu.
Z Blackout, albumu nagrywanego w czasach największych perturbacji w życiu osobistym wokalistki, wybrać możnaby zarówno „Piece Of Me” – wyrzut w stronę sępiej kultury paparazzi, opakowany w eksperymentalne R&B – jak i „Gimmie More”, klubowy banger. Stawiam na to drugie, bo zdecydowanie wygrywa pod względem spójności wizji artystycznej. It’s Britney, bitch i lecimy! Kawałek wyprodukował Danja, współpracownik Timbalanda, który schodził świeżo po sukcesie Futuresexx/Lovesounds Justina Timberlake’a. Taneczny bit, wybitnie wkręcające syntezatory i kolejny nieszabonowy wykon Britney (te warstwy jęków, szeptów i oddechów są naprawdę intrygujące) składają się na ponadczasowy przebój.
Wydany rok po Blackout, album zatytułowany Circus jest jedną z bardziej nierównych pozycji w dyskografii artystki. Ale Britney to raczej singlowa bestia i pod tym względem nie było zawodu. „Womanizer”, wyprodukowany przez producencki team The Outsyders z Atlanty jest kolejną wycieczką wokalistki w stronę klubowych brzmień. I to wycieczką nad wyraz udaną. W zasadzie w takim brzmieniu Britney brylowała najbardziej – jej żywotny charakter wiedziony miłością do tańca podpowiadał odpowiednie traktowanie energetycznych podkładów. „Womanizer” jest prosty i skuteczny, a opędzić się od refrenu jest naprawdę trudno.
Ostatni okres twórczości Britney przypada na najbardziej dramatyczną walkę o prawo do stanowienia o sobie. Ale artystka wciąż podrzucała bangery. Czy mówimy o lekko reaggowym „Slumber Party” z Tinashe, czy o pełnej wlotce w EDM, jak w „Work Bitch”. Ten ostatni to bezwstydna, stadionowa jedzia, sprokurowana przez Sebastiana Ingrosso, Otto Knowsa i will.i.ama. Skoro Britney sprawdzała się doskonale w klubowej oprawie już wcześniej, to przy takim pożeraczu wielkich aren tym bardziej. Nawet jeśli będzie to jej ostatni wielki przebój – w co wątpię, szczególnie po uwolnieniu się spod wpływów ojca może się naprawdę wyszaleć – to jest to godne zwieńczenie litanii bangerów. Britney Spears odcisnęła swoje piętno na muzyce popularnej na zawsze, sterując jej tory w stronę silnych kobiecych postaci. Ponurą ironią jest to, że kryła się za tym eksploatacja, czy nawet przemoc (jak w przypadku Ke$hy i Dr Luke’a). Historia Britney będzie na zawsze legendą owianą złymi praktykami showbiznesu, dobrze, że mamy tak potężny zestaw hitów, żeby ją sobie umilić.